Co wspólnego z aktualnym kryzysem ma historia nowoorleańczyków dotkniętych skutkami huraganu Katrina? I dlaczego serial “Treme” powinien obejrzeć każdy spec od employer brandingu?
Obejrzałam na HBOgo 4 sezony „Treme” – amerykańskiego serialu sprzed dekady, opisującego życie mieszkańców Nowego Orleanu, którzy po huraganie Katrina w 2005 r. nie opuścili swojego miasta i starają się w nim wrócić do normalności. I choć jazz i blues nigdy nie były moim pierwszym muzycznym wyborem i nigdy też nie fascynowały mnie Stany Zjednoczone, a już szczególnie ich nowoorleański kontekst, jestem w tę historię do szpiku wciągnięta. I bardzo nią oczarowana, także pod kątem EB-owym.
Co mi zrobiło “Treme”
Zdarzało mi się już serialowo odlecieć przy oglądaniu “Sukcesji”, “Freuda”, “Długiej nocy” czy “Olive Kitteridge”, gdy przeżywałam każdy odcinek i zasypywałam wszystkich wkoło swoimi odczuciami. Pierwszy raz jednak po obejrzeniu 36(!) odcinków włączyłam serial od początku, żeby jeszcze lepiej zrozumieć opowiedziane w nim historie. I też pierwszy raz nachodzą mnie myśli, że bardzo bym chciała udać się kiedyś w podróż do Luizjany.
Móc przejść się ulicami Nowego Orleanu, posłuchać ulicznych artystów i spędzić choć jedną noc w klubie, w którym gra John Boutté lub Kermit Ruffins. Zatańczyć na którejś z niedzielnych parad “second line”. Doczekać do Mardi Gras i podziwiać przygotowywane przez ostatni rok stroje indiańskich plemion. Zachwycać się tancerzami na muzycznych platformach i walczyć z tłumem o zrzucane przez nich koraliki. Przejść się po centrum i przedmieściach, samodzielnie ocenić dzisiejszy krajobraz zniszczeń. Porozmawiać z mieszkańcami o tym, jak dziś im się tu żyje. Czy nadal jest tak niebezpiecznie na nowoorleańskich ulicach, szczególnie w obliczu aktualnych wydarzeń w USA? Jak poradzili sobie dekadę po Katrinie i czy jeszcze pamiętają Betsy? Czy są tu dzisiaj szczęśliwi i co ich tu trzyma?
“Treme” wryło się w moją głowę tak bardzo, że kończę już książkę “9 twarzy Nowego Orleanu” Dana Bauma, słucham nowoorleańskiego podcastu “Beyond Bourbon Street”, raz na jakiś czas odbywam wirtualny spacer po nowoorleańskich ulicach, a moje konto na Spotify zdominowali wykonawcy typu: Dr John, Kermit Ruffins, John Boutté, Kid Ory czy Professor Longhair. I wciąż nie mogę przestać sycić się tym nowoorleańskim klimatem. Tak jakby wypowiedziane przez bohaterów zdanie: “If it’s worth doing, it’s worth overdoing” było rzuconą we mnie klątwą.
Wszystkie barwy kryzysu
Z perspektywy speca od employer brandingu, który próbuje dziś zrozumieć świat mikro i makro w kryzysie, „Treme” to historia niezwykła. Jest to bowiem opowieść o powrocie do nowej, zniszczonej – tu: przez przez huragan i powódź – normalności ludzi, którzy imają się różnych zawodów. Na pierwszym planie mamy więc właścicielkę podupadającego baru, szefową kuchni, znanych i nie muzyków – grających w klubach i na ulicy. Jest niepokorny dziennikarz radiowy, początkujący biznesmen i prawniczka walcząca o społeczną sprawiedliwość. I jest też dumny wódz jednego z Plemion Mardi Gras. Na dalszych planach są rodziny i współpracownicy głównych bohaterów, urzędnicy miejscy, policjanci, nauczyciele i muzycy. Historie ich wszystkich przeplatają się w każdym odcinku i pokazują specyficzną – towarzyską i społeczną współzależność.
Każdy coś stracił i każdy inaczej reaguje na tę stratę. Mamy więc szok, złość, zaprzeczenie, ale też godzenie się na nowe warunki i szukanie w nich zawodowych i prywatnych okazji. Widzimy, jak katastrofa odbija się na ludzkim zdrowiu i że wpływa na każdego mieszkańca – nawet tego, który w żaden oficjalny sposób nie ucierpiał. Bo funkcjonowanie w rzeczywistości, w której 80 proc. miasta znalazło się pod wodą, słuchanie historii o tych, którzy nie przeżyli i patrzenie na pełne zniszczeń miejsce, które miało dla człowieka znaczenie, musi w końcu i na niego wpłynąć.
Prawda o mieście
Co szczególnie ważne, wspólna trauma dotyczy też tego, jak w wyniku huraganu i powodzi zmienia się miasto, a zwłaszcza “Treme” – jedna najstarszych, kultowa dzielnica Nowego Orleanu, będąca kolebką jazzu. Przedstawiony świat został bowiem zniszczony nie tylko przez żywioł. Zniszczyły go i niszczą nadal: polityczne błędy i administracyjny konformizm, wszechobecna korupcja, rasizm uderzający najmocniej w najsłabszych i przemieszane z opieszałością nadużycia policji.
Miasto jest tu ucieczką i ostoją, miasto jest pracodawcą, miasto jest też powodem do gniewu. Nowoorleański krajobraz po katastrofie jest tak prawdziwy i przygnębiający w swojej codzienności, że zupełnie nie dziwi przepełnione frustracją zdanie: “I just want my city back” wypowiedziane przez Dj’a Davisa, który – o ironio – jest jednym z najbardziej zabawnych i pogodnych bohaterów “Treme”.
Prawda o ludziach
Tym, co również uwodzi w serialu Davida Simona i Erica Overmyera, jest przedstawiona w nim prawda o ludziach. Nie ma tu bowiem plastikowych i zawsze doskonale wyglądających bohaterów. Nie tylko mają oni różne oblicza, ale też zmarszczki, nieidealne sylwetki, często wyciągnięte ciuchy i przede wszystkim bardzo wiarygodne dialogi.
Co ciekawe, twórcy „Treme” do wielu scen zaprosili prawdziwych mieszkańców Nowego Orleanu oraz prawdziwe gwiazdy nowoorleańskiej sceny muzycznej, co zresztą spotkało się z doskonałym przyjęciem przez mieszkańców podczas premiery serialu. W każdym niespełna 60-minutowym odcinku jest też bardzo dużo muzyki „na żywo”, a większość kawałków jest granych do samego końca. To wszystko sprawia, że z każdą kolejną godziną spędzoną przed ekranem nie tylko coraz mocniej czuje się klimat opisywanego miejsca, ale również poznaje się wszystkie najważniejsze aspekty jego kulturowej tożsamości.
Muzyka, która jednoczy
Nowoorleańska muzyka jest wyróżnikiem miasta i jego największym skarbem. Jest też międzypokoleniowym łącznikiem oraz ostoją tego, co zostało z nowoorleańskiej normalności po Katrinie. To ciekawe, że w serialu jest ona wyeksponowana mocniej niż jej bohaterowie – nie jest tylko tłem, ale gra pierwszoplanową rolę.
„Treme” ma także jedną z najlepszych czołówek, jakie widziałam w serialach. 1,5-minutowy fragment „Walking in Treme” Johna Boutté przecinany mozaiką realnych zdjęć i filmów z historii Nowego Orleanu jest tak hipnotyzujący, że absolutnie zawsze, gdy odpalam ten serial, kołyszę się na kanapie (albo z niej wstaję). Przeczytałam zresztą pod tym utworem na YouTube, że to jedna z niewielu czołówek, której nie tylko widzowie nie pomijają, ale właśnie przy niej śpiewają i tańczą. Nie dziwi mnie to zupełnie, zwłaszcza że z sezonu na sezon filmowa czołówka ewoluuje i pozwala jeszcze lepiej zrozumieć zmiany, które zachodzą w mieście.
Bardzo mocno podkreślanym aspektem w “Treme” jest jednak to, że nowoorleańską muzykę szanuje się bardziej niż ludzi, którzy ją tam grają. Muzycy są niedocenieni nie tylko przez kluby, w których pracują na bardzo niskich stawkach, ale też przez miejską administrację. Policja ignoruje ich tradycję i rytuały, a społeczność traktuje ten zawód mało poważnie. Dodatkowo, świat przypomina sobie o nowoorleańskich artystach dopiero po Katrinie, co jest najbardziej frustrujące dla ludzi, którzy w mieście są od lat. Bo z jednej strony nie chcą się czuć jak muzealne eksponaty, które przyjechali sfotografować turyści, a z drugiej strony wiedzą, że właśnie w ten sposób do miasta spłyną dodatkowe pieniądze.
I te zawiłości sprawiają, że nowoorleańska historia ma jeszcze więcej barw.
Kultura, która kusi i frustruje
Tym, co w “Treme” tak bardzo wciąga i zarazem ciąży, to poczucie nieodwracalności zdarzeń. Kultura tego miejsca determinuje decyzje i zachowania jego mieszkańców, którzy czują wyjątkowo mocną więź ze swoim miastem, a zarazem go nie znoszą. To wszystko sprawia, że nie tylko trudno im się tu żyje, ale też jeszcze trudniej im się zmienia. Co tym samym sprawia, że “Treme” jest nad wyraz prawdziwe i bardzo uniwersalne. I że prawdopodobnie każdy z nas takie “Treme” już widział, a może nawet w nim żyje.
Dlatego bardzo Wam ten serial polecam. I zapewniam, że choć sporo czasu wymaga wejście w jego klimat, to zwłaszcza pierwszym odcinkom warto dać szansę. I też, że warto go oglądać aż do trzydziestego szóstego odcinka. Zarówno początek, jak i serialową końcówkę wyreżyserowała Agnieszka Holland, której nie tylko udało się spiąć to dzieło w wyjątkową całość. Jeszcze nigdy podczas oglądania finału serii nie czułam tylu powiązań z tym, co się działo przez wszystkie sezony. I jeszcze nie zdarzyło mi się, aby scenarzyści tak często wyprowadzali mnie w pole – bo większość przewidywań dot. nawet nieoczywistych decyzji bohaterów mi się oczywiście nie sprawdziło.
Warto, szczególnie jeśli robisz employer branding
“Treme” jest aktualne zwłaszcza dzisiaj, gdy niemal wszyscy mierzymy się ze skutkami światowej pandemii. Pomaga spojrzeć na ludzi obok z nieco większą empatią. Pomaga też zastanowić się nad skutkami obecnego kryzysu na poziomie jednostki, ale też na poziomie miasta, społeczności oraz różnych branż i zawodów. Zmusza do refleksji nad tym, jak radzimy sobie z własną traumą oraz jak komunikujemy się i zarządzamy. Znajdziemy w nim też wskazówki, jak inaczej opowiadać historie o pracodawcach, ludziach i miejscach, dlaczego tak ważna jest komunikacyjna autentyczność i co w życiu osób mierzących się ze skutkami katastrofy jest naprawdę ważne. I to jeszcze i tak nie będzie wszystko.
PS Trąbki z głównego zdjęcia przy wpisie są częścią streetartowej pracy w Małopolskim Instytucie Kultury w Parku Decjusza. Ich autorem jest Mikołaj Rejs.